wtorek, 10 września 2013

Google ufam Tobie..?

Z góry uprzedzam, że wpis ten będzie kontrowersyjny i pewnie niektórzy SEOwcy (na szczęście mam wrażenie, że stanowiący mniejszość) poczują się oburzeni. Od razu chcę zatem wyjaśnić, że poniższych słów nie kieruję do nikogo personalnie, a jedynie chcę zwrócić uwagę na pewien niepokojący mnie trend.

Otóż od dłuższego już czasu i z coraz większym niesmakiem obserwuję poczynania osób, które zdają się kochać Google miłością skrajnie ślepą. Taką, w której nie ma miejsca na zastanowienie się, zadanie pytania, na jakąś wątpliwość czy rozterkę. Ostatnio ta miłość zaczyna coraz bardziej podchodzić mi pod jakiś rodzaj fanatyzmu i tylko czekam, aż grupa wielbicieli Matta Cuttsa i spółki wyruszy na jakąś krucjatę przeciw całej reszcie branży,
z okrzykiem "Precz z linkami!" na ustach.

Dla tej grupy nie ma czegoś takiego jak "błąd ze strony Google". A jeśli Google samo przyznaje się do pomyłki, wówczas grupa bije brawo i podkreśla czynnik ludzki, który - jak wiadomo - bywa zawodny, ma prawo się mylić, ale już jest wszystko wyjaśnione. 
I zaczyna się głaskanie Google po główce. Chciałabym subtelnie zauważyć, że my, branża SEO, też jesteśmy ludźmi. Ale jakoś grupa wyznawców Złotoustego Matta zdaje się tego nie dostrzegać. Bo my, reszta branży, wcale się nie mylimy, nic z tych rzeczy! My po prostu jesteśmy jakąś zdziczałą hordą barbarzyńców - perfidnie robimy wszystko na złość wyszukiwarce, kradniemy linki, porywamy niewiasty i palimy wioski.

Nie dość na tym. W dyskusjach z ucywilizowanymi przedstawicielami Wspaniałego Świata Google, grupa jego wielbicieli ubolewa nad tym, że musi tych paskudnych barbarzyńców wciąż poskramiać, umoralniać, uświadamiać... A oni tacy oporni na wiedzę, za nic mają kulturę i ciągle im w głowie tylko te podchody mające na celu wywinięcie Google jakiegoś numeru. Katorga.

Przyznam, że powoli zaczynam mieć już tego dosyć. Bo choć z wieloma założeniami się zgadzam ("nie spamuj", "nie linkuj na oślep", "nie depozycjonuj bliźniego swego"), to jednak do fanatyzmu mi daleko. Tymczasem wychodzi na to, że o ile kiedyś funkcjonował sobie podział na Black i White (dla niektórych wciąż jest on aktualny), to opisywana przeze mnie grupa doprowadza do podziału jeszcze bardziej radykalnego: my, kochający Google ponad wszystko i oni - te wstrętne bydlaki, mające czelność debatowania nad naturalnością linków 
i zmianami w algorytmie wyszukiwarki. I do tego worka wrzucani są wszyscy jak leci - nieważne czy starają się grać fair czy też wszystkie reguły mają sobie za nic. Bez znaczenia - wszyscy są tak samo źli, ponarzekajmy na nich do tych ze Wspaniałego Świata Google i zmieszajmy z błotem, wszystkich jak leci.

Wpis chciałabym zakończyć czymś na kształt apelu do tych, którzy czują się związani z Google miłością potężniejszą od liny okrętowej. Ludzie... żyjcie jak chcecie, ale do licha - dajcie żyć innym i darujcie już sobie te swoje krucjaty, narzekania na dyskusje w branży i "nawracanie" na jedyną słuszną drogę. Bo to działa raczej jak płachta na byka i osiągacie efekt zgoła odmienny, czego ja sama jestem najlepszym przykładem. Obrzydziliście mi Google i chwilę potrwa, zanim znów będę mogła spojrzeć na nie odrobinę łaskawszym, ale wciąż krytycznym okiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz